sobota, 28 grudnia 2013
Od Avishy
Był słoneczny poranek. Słońce unosiło się wysoko na niebie. Ten dzień
był wspaniały dla każdego kto chciał mieć święty spokój i się
zrelaksować choć trochę. Dla mnie jednak to nie był ten dzień.
Szybowałam po niebie uciekając przed wielkim gryfem. A dlaczego?
Dobrałam się do jego jaj. Matka była na mnie wściekła. Machałam
skrzydłami na tyle ile mogłam, ale stworzenie i tak mnie dogoniło.
Dostałam dziobem w głowę. Na chwilę straciłam orientację, ale szybko ją
odzyskałam. Chowałam się za chmurami wysoko na niebie. Gryf miał za
dobry wzrok by go spławić. Już nie wiedziałam co mam robić. Powoli
traciłam siły. Mięśnie zaczęły mi dokuczać. Złapał mnie skurcz w prawym
skrzydle. Już wiedziałam, że to mój koniec. Zabije mnie. Istota dogoniła
mnie i złapała w szpony moje skrzydła. Pazurami zaczęła je
rozszarpywać. Z nieba spadały krople krwi. Samica puściła mnie. Spadałam
z góry bardzo szybko. Uderzyłam o duże drzewo. Jedna gałąź wbiła się w
skrzydło, przebijając się na wylot. Leżałam na gałęzi ledwo się
ruszając. Chciałam umrzeć. Już nic mi poza tym nie zostawało. Przy
drzewie powoli rosła kałuża krwi. W chmurach było słychać jeszcze ryki
gryfa. Rozejrzałam się po terenie. Wszędzie był śnieg. Lodowa kraina. Po
kilkunastu minutach zaczął padać śnieg. Trwało to kilka godzin. Byłam
cała pokryta białym puchem. Oczy powoli mi się zamykały. Wtedy
usłyszałam kroki, jednak nie spojrzałam już w tamtą stronę. Głowa opadła
mi. Wisiała z gałęzi.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz